Witajcie!
Pięć miesięcy. Tyle trwało zawieszenie blogowania na tej stronie. Pamiętacie mnie w ogóle jeszcze? :)
Na wstępie chciałbym za ten stan rzeczy przeprosić, szczególnie tych z Was, którzy śledzili regularnie losy Ymgraela i reszty. Pierwsza połowa tego roku była raczej "mało pozytywna", że użyję takiego eufemizmu dla dużo bardziej pasujących tu wyrażeń. Wydarzyło się trochę rzeczy, które bardzo skutecznie odciągały uwagę od blogowania, promowania Rady Ognia i wszelkiej innej aktywności związanej z pisaniem. Nie tak miały wyglądać te miesiące, ale trudno, stało się. Mleko się rozlało, zgodnie z powiedzeniem. Teraz, gdy - zgodnie z nadzieją - sprawy wychodzą na prostą, chciałbym wrócić do tego małego zakątku Internetu i kontynuować historię Ymgraela.
Dzisiaj jednak jest szczególny dzień. 20.07.2018 mija dokładnie 14 lat, odkąd uniwersum Świata Dwunastego powstało w swojej pierwotnej - tak różnej od obecnej - formie. Wspominałem już kiedyś o tym, przy okazji zapowiedzi Rady Ognia i historii tego, jak w ogóle zacząłem pisać (dla przypomnienia, jakby ktoś miał życzenie: KLIK!). Dziś więc ograniczę się tylko do stwierdzenia, że skoro to uniwersum towarzyszy mi już ponad połowę życia, to warto uhonorować to jakimś spin-offem, odwołującym się do czegokolwiek, co było na początku. To też dobra data na powrót do blogowania.
Chciałbym zaprezentować Wam dzisiaj pierwszą z kilku części spin-offa ze Świata Dwunastego, którego bohaterem będzie ktoś, kto wspomniany został już w Radzie Ognia (brak tutaj spoilerów fabularnych, ale tekst jest napisany głównie z myślą o osobach, które znają już trochę terminologię Świata Dwunastego. Gdyby coś było niejasne, zachęcam do skorzystania z leksykonu umieszczonego w Radzie Ognia, lub z możliwości pozostawienia komentarza - na wszystkie postaram się odpowiedzieć :) ). Nasz bohater - czy raczej jego pierwowzór - był w pewnym sensie postacią, od której wszystko się zaczęło. Nie przedłużając, powiem jeszcze tylko, że w planach mam również inne opowiadania, poświęcone postaciom, które pojawiły się w pierwszym tomie cyklu Boskiego Dziedzictwa. W najbliższym czasie ukaże się także kontynuacja Fantasmagorii.
Zapraszam do zapoznania się z pierwszą częścią Legendy i do przeczytania wkrótce! :)
Legenda - część 1
Ciemny zaułek
wieczorową porą rozświetlany był jedynie przez niestabilne
płomienie, buchające z pobliskiego koksownika, rzucając cienie pląsające w złowrogim tańcu. Pokryte szronem i spękane, ceglane
ściany stanowiły dla nich scenę godną miejsca, w jakim się
znajdowały. Ta część Nagardanu, jednego z większych miast na
planecie Cixia, nigdy nie należała do najbezpieczniejszych, a w tej
porze lokalnego cyklu pór roku, do wszystkich zagrożeń dołączała
także pogoda. Dzielnica ta, posiadająca najstarszą
zabudowę na całym globie, łączyła w sobie to co stare, z nowymi
rozwiązaniami. Władze miasta od kilku lat stopniowo modernizowały
wiekowe budownictwo i prowadziły szeroko zakrojoną inicjatywę
mającą unowocześnić wszystko co możliwe, ale do zakończenia
tych działań była jeszcze długa droga.
Stojąca pod jedną
ze ścian postać obserwowała okolicę. Mężczyzna ten – Wetrom –
miał na sobie ciepłą, podszytą futrem jednego z tutejszych
zwierząt kurtę, grube spodnie w kolorze khaki, na dłoniach czarne
rękawice, a na głowie nieco wypłowiałą, dawniej czarną bandanę,
spod której tylko gdzieniegdzie wystawały krótko ostrzyżone,
ciemne włosy. Mężczyzna miał lekko spłaszczony, szeroki nos,
ostre rysy twarzy i wydatną szczękę. Nie był wysoki, ale przy tym
– choć nie było to widoczne obecnie przez grubą odzież –
poszczycić się mógł ponadprzeciętną muskulaturą.
Gdyby ktoś akurat
przechodził przez zaułek, mógłby pomyśleć, że oparty o ceglaną
ścianę człowiek jest jednym z biedniejszych mieszkańców planety,
lub jakimś zakapiorem, czającym się w cieniu na potencjalną
ofiarę. Jedynie co bardziej wprawne oko dostrzegłoby, że
strój Wetroma nosi ślady niedawnej walki: kilka mniejszych rozdarć,
parę plam krwi, w tym jedna większa na lewym ramieniu mężczyzny.
Obie ręce miał on zajęte. Prawą chował w przepastnej kieszeni
kurty, ściskając w niej niewielki, lecz zabójczy pistolet. Lewą
co kilka sekund zbliżał do ust, by zaciągnąć się z grubego
cygara, które na dwie, może trzy sekundy rozświetlało mu wówczas
blizny na twarzy.
Mijały kolejne
minuty, zwinięty w rulon tytoń wypalił się, a mężczyzna wciąż trwał pod
ścianą, obserwując otoczenie. Wyraźnie znudzony, sięgnął po
kolejne cygaro. Gdy włożył jeden z końców do ust i sięgał po
leżącą w jednej z kieszeni elektroniczną zapalniczkę, usłyszał
za sobą cichy głos.
– Kiedyś to palenie
wpędzi cię do grobu.
Mężczyzna
uśmiechnął się, słysząc utarty tekst, dzięki zdobyczom medycyny nie mający
już pokrycia w rzeczywistości. Mimo czujności jaką
zachowywał i tak dał się podejść. Ale właśnie tego się
spodziewał po osobie, z którą miał się spotkać. Dziwne by było, jakbym ją pierwszy wypatrzył, pomyślał.
– Świetnie! To
znaczy, że jeszcze trochę pożyję – powiedział na głos, gdy wyjął z
ust niezapalone cygaro i schował je do kieszeni.
Z ciemności za nim,
wyłoniła się szczupła, nieco od niego wyższa postać. Mimo
mrozu, stojąca przed nim kobieta miała na sobie jedynie cienką
kurtkę, zarzuconą niepozornie na niewyróżniające się niczym
ubranie codzienne – była Władczynią Żywiołu Ognia, więc
wszechobecny chłód nie robił na niej wrażenia. Mogła sama się
rozgrzać, używając własnej mocy. Jej brązowe, średniej długości włosy, okalały zaokrągloną, dosyć
atrakcyjną twarz, na której malowała się ostrożność.
– Nie śledził cię?
Nie podrzucił lokalizatora? - zapytała, podchodząc bliżej i
mierząc mężczyznę wzrokiem.
– Na tę chwilę wie
tylko, że jestem nadal w Nagardanie. Jego drony obserwują
wszystkie drogi z miasta – mężczyzna odpowiedział, w
kieszeni zabezpieczając pistolet. Tam go pozostawił; teraz miał wolne obie ręce.
– Niech sobie
obserwują - kobieta prychnęła, po czym ściągnęła nieco brwi, widząc krew na jego ubraniu. - Jesteś ranny?
– Kilka zadrapań.
Przez parę sekund
przyglądała mu się, zatrzymując wzrok na śladach walki na jego
odzieży. W końcu wskazała głową bez słowa, by poszedł za nią.
Szli w milczeniu,
klucząc małymi alejkami, raz przecinając większą, nieco bardziej
zaludnioną arterię miasta, by znów zagłębić się w labirynt
tworzony przez budynki mieszkalne. Wszystkie zaułki tak bardzo przypominały inne, że mężczyzna szybko stracił orientację w otoczeniu. Zgodnie z jej planem, pomyślał. Ewidentnie nie chce, żebym wiedział, gdzie idziemy. W końcu, najwyraźniej pewna, że jej
się to udało, kobieta zatrzymała się przed wejściem do jednego z
nieoznaczonych budynków – a przynajmniej Wetrom nie dostrzegł
żadnej tabliczki z nazwą ulicy czy numerem tej jakże podobnej do
innych, kilkupiętrowej konstrukcji.
– Wchodź, drugie
piętro. - Przepuściła go, przytrzymując drzwi. Omiotła jeszcze ostatni
raz wzrokiem okolicę, by upewnić się, że nikt za nimi nie idzie i również przekroczyła próg.
Wnętrze budynku
było ogrzewane, więc od razu po wejściu, mężczyzna rozpiął
kurtę i zdjął rękawice. Zamiast korzystać z nowoczesnej –
szczególnie jak na wygląd budowli z zewnątrz – windy, skierował
się do klatki schodowej. Już po chwili stali przed typowymi
drzwiami wejściowymi do mieszkania, na których połyskiwała
holograficzna cyfra osiem.
Po drugiej stronie przejścia oczom mężczyzny ukazał się widok bardzo zbieżny z jego
wyobrażeniami. Dwa pokoje, kuchnia i łazienka stanowiły mieszkanie, urządzone w podstawowym, wręcz minimalistycznym
stopniu. Znajdowało się tam tylko to, co niezbędne dla
normalnego funkcjonowania: kilka tanich mebli,
jedynie najważniejsze urządzenia elektryczne i surowy wystrój. Wszystko czego można było się spodziewać po jednej z zapewne kilku
kryjówek, które Wetromka posiadała na Cixii. Tu nie odnajdowało się luksusów, a bezpieczeństwo. I rolę azylu miejsce to pełniło doskonale.
Gdy tylko jego
towarzyszka zamknęła za nimi drzwi, mężczyzna zdjął ciepłą
odzież. Rozpięta, czerwona koszula maskowała swoją barwą ślady
krwi, jednak nie na tyle, by nie dostrzec ran. Tym
bardziej, że biały podkoszulek tej funkcji absolutnie nie spełniał.
Rana na lewym ramieniu, w miejscu obszernego rozdarcia odzieży,
wciąż krwawiła.
– Zadrapania, co? -
Wetromka rzuciła w jego kierunku, kręcąc głową.
– Bywało gorzej.
Zaraz sobie to zatamuję.
– Rozbierz się,
zajmę się tym - kobieta powiedziała poważnie, wiedząc że w
oczach jej rozmówcy te rany naprawdę nie wyglądają poważnie.
Znała jego przeszłość. Bywał w dużo gorszych tarapatach.
Głęboka rana cięta na bicepsie faktycznie mogła być dla niego
jedynie zadrapaniem.
Mężczyzna bez słowa
zaczął wykonywać jej polecenie. Zdjął odzież od pasa w górę, w pełnej okazałości ukazując rzeźbę swojego ciała. Nie był
kulturystą, przesadnie napakowanym fanatykiem siłowni, lecz
umięśnionym przez lata ciężkiego wysiłku fizycznego,
zahartowanym w ogniu treningów i niezliczonych starć, byłym
żołnierzem. Choć niski jak na Człowieka, siłą i
wytrzymałością zawstydzić mógłby niejednego, nawet mimo ponad
czterdziestu lat na karku.
Blask słabej lampy
padał na jego ciało, gdy – siedząc na niskim, prostym stołku –
oddał się w ręce Wetromki. Zdążyła już przygotować
sobie kilka przedmiotów, jakich zamierzała użyć do opatrzenia
jego ran. Oboje milczeli, gdy dezynfekowała mu każdą z nich, w
końcu jednak to ona przerwała ciszę:
– Umrzesz kiedyś
przez tę błazenadę...
– Tullio, zdecydujże
się, cygara, albo to. Nie można umrzeć dwa razy – odparł żartem, choć minę miał niewzruszoną.
Stojąca za nim
kobieta zmrużyła gniewnie oczy, dociskając mocniej gazę ze
środkiem antyseptycznym. Nie zareagował na to w żaden
sposób.
– Masz zamiar z tym
skończyć? To cię naprawdę wpakuje w końcu w szambo, z którego
nawet ja cię nie wyciągnę.
– Nawet gdybym
chciał, to nie mogę. Taką złożyłem przysięgę – Wetrom
powiedział stanowczo.
– Celowe pozbawianie
się możliwości obrony, to najgłupszy z pomysłów, na jaki
mogłeś wpaść! A miewałeś już i inne. Zginiesz przez to! -
Tullia naciskała.
– Bez przesady.
Przecież on mnie nie zabije...
– Nie no, pewnie! - podniosła głos. - A te wszystkie
rany to z miłości! I z olbrzymiej troski rozesłał to
swoje latając badziewia, żebyś nie mógł się nigdzie ruszyć! Jak ty w
ogóle możesz w ten sposób myśleć?!
– Tullio... - mężczyzna wtrącił się jej w słowo.
– Mało już razy cię
sponiewierał?! Mało razy...
– Tullia!
– Co?!
– Mam pewność, że
póki dotrzymuję przysięgi, on nie spróbuje mnie zabić. Poza tym
zabierz tę dłoń, to parzy.
Tullia od razu
cofnęła rękę z jego ramienia, na którym pozostał czerwony ślad
w kształcie jej dłoni. Zawsze gdy się denerwowała, delikatnie
traciła kontrolę nad mocą Żywiołu Ognia, która w takich
chwilach sączyła się przez jej skórę, rozgrzewając wszystko,
czego dotknęła. Tym razem skończyło się jedynie na oparzeniach
pierwszego stopnia, lecz Tulli zdarzały się w życiu sytuacje, w
których doprowadzała do zapłonu różnych przedmiotów, w tym
własnej odzieży. Większość Władców Żywiołów potrafiła
zapanować nad drzemiącą w nich potęgą nawet podczas chwili
emocjonalnej słabości, ale ona, poza treningiem podstawowym nigdy
nie szkolona przez Radę Ognia, była jedną z tak zwanych Dzikich
– Władców Żywiołu Ognia, którzy nie byli częścią Rady. Do wielu rzeczy dochodziła sama. Może to nienabycie jakiejś
umiejętności, a może ponadprzeciętna moc, jaką
dysponowała, były powodem jej spontanicznych, zwykle nieszkodliwych
wycieków energii Żywiołu.
– Przepraszam,
Baltazarze – powiedziała spokojniej, powracając do opatrywania
jego ran. - Ale nadal nie rozumiem, wyjaśnij mi to.
Dlaczego sądzisz, że on cię nie zabije? Wszystko temu przeczy!
Mężczyzna
uśmiechnął się. Trochę przez wzgląd na pytanie, a trochę na
dźwięk swego imienia. Tak rzadko ostatnio miał okazję do rozmowy
z kimś, kogo zna, że pomału zapominał już jak to jest, rozmawiać
z osobą, dla której nie był anonimowym Wetromem, wrogiem, czy
żyjącą legendą, a po prostu Człowiekiem.
– On chce mnie
pokonać, a nie zabić. Nie może tego zrobić, jeżeli nie bronię
się tak, jak wie, że mógłbym. Przy tym ma na tyle honoru, by to
dostrzegać.
– On? Honoru? -
Tullia prychnęła pogardliwie.
– W tym jednym, tak.
Przecież próbuje to zrobić całe życie. Jakby teraz mnie tak po
prostu zabił, zmarnowałby w pewnym sensie wszystkie swoje starania
z wielu, wielu lat.
– To sadysta. Wiesz o
tym – spojrzała mu w oczy, stając obok, by mieć lepszy dostęp
do kolejnej rany.
– Tak - westchnął. - I na pewno
sprawia mu satysfakcję, że przed nim uciekam, zamiast stanąć
do walki. Musi mieć dobrą rozrywkę patrząc na każdą kolejną
porcję mojej krwi, którą przeleją jego drony. Ale nawet jakby
miał zamiar mnie ćwiartować, by zmusić do złamania przysięgi, wiem że nie zginę z jego ręki – Baltazar mówił, pewien swych słów.
Oboje zamilkli na
chwilę, pogrążeni w myślach. Tullia, używając nowoczesnych
przyrządów do pierwszej pomocy i korzystając z własnej wiedzy,
szybko przechodziła od jednej rany, do drugiej. Medycyna w Federacji
Wetromów była na tyle rozwinięta, że jej twory – nieraz oparte
o manipulacje genetyczne, czy bardzo proste, ale przy tym skuteczne
formy nanotechnologicznej terapii – pozwalały na szybkie
zasklepianie się ran. Nie każdego oczywiście było na to stać,
ale Tullia w swoim życiu zrobiła i zarobiła przy tym
wystarczająco, aby takie wydatki nie były dla niej czymś
szczególnym.
– To może ktoś
powinien się nim zająć? Nie możesz przecież wiecznie uciekać –
powiedziała w końcu.
– I tym kimś
miałabyś być ty? - Baltazar uśmiechnął się nieznacznie, nie
patrząc jej w oczy.
– A co? Uważasz, że nie dałabym rady? - zapytała unosząc podbródek.
– To nie tak, Tullio
– Wetrom zaśmiał się pod nosem, słysząc zaczepkę w jej
głosie. - Spośród znanych mi osób, ty jesteś jedną z niewielu,
które miałyby szanse w walce z nim. Ale i ty go nie doceniasz.
Może i nie włada Żywiołem, ale jego siłą jest intelekt,
determinacja i jakaś doza szaleństwa, idąca z tym wszystkim w
parze.
– Wypaliłabym te
jego drony! Wiesz co umiem!
– Wiem, ale to nie
tylko drony. On dysponuje sprzętem, jakiego nigdy nigdzie indziej
nie widziałem. To nie są jakieś tam zabawki, a prawdziwe maszyny
wojenne. Broń, która gdyby weszła do masowej produkcji,
zmieniłaby i tak paskudne już oblicze wojen. Z resztą to wszystko
i tak bez znaczenia, z jednego powodu. - Baltazar, patrząc
dotychczas w głąb pomieszczenia, teraz przeniósł wzrok na twarz
Tullii.
– Hm? - mruknęła
pytająco.
– To wciąż mój
brat. Krew z mojej krwi. Nie pozwolę go zabić, choćby nie wiem
jakim skurwysynem był.
– Srat nie brat!
Przestał nim być, gdy pierwszy raz cię napadł!
– Może ty to tak
widzisz. Dla mnie wciąż pozostaje rodziną. I na tym zakończmy
temat, bo i tak do niczego więcej nie dojdziemy.
Tullia patrzyła na
niego przez chwilę, po czym wzruszyła od niechcenia ramionami.
– Jak chcesz. I tak
już kończę z tymi twoimi zadrapaniami, zasrany żołnierzyku od
siedmiu boleści...
– Ładnie to tak
obrzucać błotem legendę? - Baltazar zaśmiał się.
– Legendą to ty,
kurwa, byłeś, kretynie! - Tullia znów podniosła głos, tym razem
jednak najwyraźniej zamierzenie, gdyż jej dłonie nie parzyły w
dotyku. - Byłeś moim idolem, dopóki nie przestałeś używać Żywiołu! Teraz jesteś zaszczutym przez rodzonego
brata kolesiem, ukrywającym się na zapomnianej przez Najwyższego,
skutej lodem skale, który wspomina swoje lata szalonej i heroicznej
młodości, z własnej głupoty dziadziejąc z sobie tylko znanych
powodów!
Choć jej słowa nie
miały na celu ranić, a jedynie w typowy dla Tullii sposób poruszyć
sedno problemu, dotknęły u niego czułej struny. Baltazar ściągnął
mięśnie twarzy, momentalnie poważniejąc. Przygryzł jedną wargę,
jego nozdrza nieznacznie się rozszerzyły, a wzrok utkwił w twarzy
Wetromki. Po krótkiej chwili wciągnął głośno powietrze,
poprawiając powoli bandanę na głowie.
– Złożyłem tę
przysięgę, bo zrobiłem coś, czego konsekwencje będą się
ciągnąć jeszcze przez lata. Nie oceniaj mnie, bo nie wiesz co
sprowadziłem na świat przez własną głupotę. Przez durną brawurę,
którą tak podziwiałaś!
– Tak!? To może mi
wyjaśnisz?!
– Nie! - powiedział
dużo mniej przyjemnym głosem, niż zamierzał. - W swoim czasie
się wszystkiego dowiesz. Jak wszyscy... - Baltazar sposępniał. - Poprzysiągłem do tego
czasu nie używać mocy Żywiołu. To wydaje się bez sensu, wiem. Ale tylko tak
mogę odpokutować to, co zrobiłem.
Tullia patrzyła
uważnie w jego twarz, sama nie zdradzając swych myśli. Trwała tak
przez chwilę, po czym na jej ustach powoli zagościł nieznaczny
uśmiech. Już sekundę czy dwie później śmiała się głośno, z
rozbawienia pochylają sylwetkę.
– Nie wiem co masz w
tych swoich cygarach, ale zmień dostawcę! - Rzuciła z
rozbawieniem. - Dziadek się z ciebie zrobił, już nie jesteś taki
ważny, jak dawniej! A i wtedy miałeś za wysokie mniemanie o
sobie, ale przynajmniej poparte potęgą. A teraz? Spójrz na
siebie, Baltazarze! Od ponad dekady ciągniesz tę szopkę, więc
nawet bym się nie zdziwiła, jeżeli zwyczajnie zapomniałeś jak
rozpalić płomień mocy, którą władałeś. Ale niech ci będzie,
nie drążę tematu.
– Dzięki, Tullio –
Wetrom powiedział bez przekonania.
Zamilkli na chwilę.
Baltazar, przez cały czas opatrywania jego ran, ani razu się nie
skrzywił z bólu. Był do niego przyzwyczajony. W zamyśleniu
obserwował, jak Tullia zajmuje się ostatnimi obrażeniami. Takimi,
które pozostawione w spokoju same szybko by się zasklepiły.
Kobieta ta jednak zawsze miała perfekcjonistyczne naleciałości.
Nie lubiła pozostawiać rzeczy niedokończonych. A Baltazar nie miał
ochoty jej teraz przerywać. W głębi serca cieszył się, że
przestała na niego naciskać. Ma trochę racji, powiedział cichy głos w jego głowie. Z trudem powstrzymał się od pokręcenia głową. Łatwo jej wysnuwać takie
wnioski, gdy nie zna całego kontekstu i wiedzy, którą ja mam.
– No, jesteś z
grubsza połatany – rzekła, prostując się i z zadowoleniem
patrząc na opatrunki, które mu założyła. - Ja uciekam. W kuchni
masz trochę liofilizowanej żywności i jakieś konserwy. Jutro
przyniosę ci coś więcej, na razie musi wystarczyć to, co jest.
– Dzięki raz
jeszcze.
– Drobiazg. Wkurzasz
mnie, ale wciąż się przecież przyjaźnimy, dziadu – Tullia
szturchnęła go koleżeńsko w ramię. - Jakby działo się coś
poważnego, to dzwoń na mój komunikator. Tylko pamiętaj, że to ostateczność! Najlepiej nie wychylaj się stąd w ogóle, siedź cicho i nie
naprzykrzaj się sąsiadom.
– Umiem się ukrywać
– powiedział Baltazar z przekonaniem, patrząc jej w oczy.
– A mimo to jakoś
cię namierzył. Ciekawe, co? - odparła z przekąsem.
– Każdy popełnia
błędy. – Po chwili wzruszył ramionami, gdy Tullia kierowała się już do
drzwi.
Wetromka zatrzymała
się, z dłonią niemal przyłożoną do elektronicznego systemu
zabezpieczającego wejście. Spojrzała na Baltazara. Nie potrafił odgadnąć co oznaczał wyraz jej twarzy. Troskę? Złość? Zawód? A może wszystko po trochu? Stała tak przez chwilę, nie mówiąc nic, po czym bez
słowa wyszła z mieszkania, cicho zamykając za sobą drzwi.
Automatyczne zamki zadziałały z niemal niesłyszalnym kliknięciem.
Baltazar westchnął,
wypuszczając mocniej powietrze z płuc. Zebrał, dotąd rozrzuconą
bez ładu, pokrwawioną odzież i rzucił ją na podłogę w
łazience, z zamiarem późniejszej próby wywabienia plam. Wiedział,
że koszula i podkoszulek mają mechaniczne uszkodzenia, których nie
zdoła naprawić, ale na tę chwilę były to jego jedyne ubrania.
Miał nadzieję, że Tullia domyśli się, by nazajutrz przynieść
mu coś na przebranie. Nieco później jednak z ulgą odnalazł w szafie trochę
odzieży, głównie kobiecej, którą jego dawna znajoma pozostawiła w
tej kryjówce. Najwyraźniej zawczasu przewidziała, że kiedyś to
on może tu trafić, gdyż pośród bezsprzecznie jej ubrań, znalazł
także jeden pełny komplet męskiej garderoby, trochę na niego za
duży. Nie stanowiło to jednak dla Baltazara najmniejszego problemu - czas, gdy przykładał wagę do wyglądu dawno już zostawił za sobą.
Mijały kolejne
kwadranse, w czasie których Baltazar bez pośpiechu przeglądał
mieszkanie, starając się ustalić, czym dokładnie dysponuje.
Bardzo żałował, że nie może obecnie wrócić do dotychczasowego
schronienia. Co prawda w pułapkę zastawiona przez drony jego brata
wpadł na zewnątrz, nie miał jednak pewności, czy kryjówka ze
wszystkimi jego rzeczami pozostała niewykryta. A obecnie nie mógł tego sprawdzić, bez narażania na ponowne wykrycie. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, gdy
zmuszony sytuacją, porzucał niemal wszystkie, nieliczne przedmioty,
jakie posiadł. Najważniejsze z nich – te, których właścicielem
stał się wiele lat temu – i tak były ukryte, w zasadzie
niemożliwe do wyśledzenia. Artefakty Żywiołu Ognia, broń z
Yvrillu, pamiątki z czasów Pierwszej Inwazji Oekletho i wszystko
inne, co w tamtym czasie miało dla niego znaczenie, spoczywały
skryte przed niepożądanymi osobami na jednej z planet Federacji
Wetromów, w nieoznakowanym miejscu. Tylko on, Baltazar Joe, wiedział
o nim. Przyjdzie czas, gdy moja przysięga
dobiegnie końca. Odzyskam wtedy wszystko to, co porzuciłem, pomyślał.
Dopiero teraz, gdy
poczuł się względnie bezpieczny, poczuł zmęczenie mięśni.
Krążąca w jego żyłach adrenalina zanikała z każdą minutą,
wyjawiając jak dużym obciążeniem dla organizmu Baltazara była
walka z dronami i późniejsza ucieczka przed kolejnymi. O mały włos
nie został pojmany. W ostatniej chwili zdążył uratować się przy pomocy swojego pistoletu energetycznego -jedynego przedmiotu sprzed lat, który ośmielił się zostawić przy
sobie, a który to już nie raz uratował go z tarapatów. Tu, na
Cixii, mógł czuć się względnie anonimowy, przy odrobinie finezji
unikając sprowadzania na siebie uwagi. Niestety to samo dotyczyło
każdego. Na większości planet Federacji, walka jaką Baltazar
stoczył w jednym z zaułków Nagardanu z maszynami jego brata,
szybko ściągnęłaby uwagę S.W.O.R.P., trafiając momentalnie do
lokalnych mediów. Tutaj to wszystko nie działało w ten sposób.
Wiedział, że informacje o walce rozejdą się, sprawą zainteresują
się funkcjonariusze komórki antyterrorystycznej S.W.O.R.P., ale
jednocześnie miał pewność, że sprawa zaginie w gąszczu innych,
podobnych. Cieszył się, że ma tutaj zaufaną przyjaciółkę, na
której pomoc mógł liczyć. Gdyby nie Tullia, bez wątpienia
ścigające go drony w końcu odniosłyby sukces. Wetromka miała
rację. Baltazar mógłby bez problemu sobie z nimi poradzić, pod
warunkiem, że skorzystałby ze swojej mocy Żywiołu Ognia. Ale nie mógł. Był jednym Wetromem, który znał mroczną prawdę, kryjącą
się za jego przysięgą nie korzystania z Żywiołu. Jedynym, który
wiedział, że przypisywana mu łatka legendy, ma poważną skazę.
Wiedział też, że świat w końcu dowie się o wszystkim. Baltazar
jednocześnie wyczekiwał tego momentu, jak i lękał się tego.
Wiedział, że to wszystko zmieni. Wszystko.
Było już późno w
nocy, gdy półleżąc na prostej kanapie, popijał ze szklanki wodę,
rozmyślając o dawnych czasach. Przez ostatnie lata niemal co dzień
powracał myślami do czasów, w których był innym człowiekiem.
Gdy wszystko wydawało się tak proste. Tego dnia jednak nie
wspominał wczesnej młodości, czy momentu, w którym odkrył, że
jest Władcą Żywiołu, co na zawsze zmieniło jego życie. Myślał
o czasach Pierwszej Inwazji Oekletho, wielkiego konfliktu zbrojnego,
zakończonego półtorej dekady temu. Wojny, w czasie której okrzyknięty
został bohaterem Federacji. Wydarzeń, które zamieniły go w żyjącą
legendę i przez które na prawie każdym świecie Wetromów obecnie
znajdowało się chociaż jedno miejsce nazwane na jego cześć, jego
przydomkiem. Aleje Żołnierza Joe, pomniki Żołnierza Joe, budynki
użyteczności publicznej imienia Żołnierza Joe nadal powstawały, w swym gronie mieszcząc nawet jedno cywilne lądowisko promów
kosmicznych, którego miał być patronem. Choć on sam wycofał się
z życia publicznego wkrótce po Pierwszej Inwazji, legenda o nim
żyła nadal. Baltazar czuł całą gamę emocji, na wspomnienie
tamtych czasów. Obok wielu, z perspektywy czasu strasznych zdarzeń
tamtego okresu, heroicznych starć i niezapomnianych momentów
chwały, wojna przyniosła Baltazarowi również wąskie, ale lojalne
grono przyjaciół. To właśnie wtedy poznał Tullię O`Harę. W
tamtym czasie tak podobną do niego, młodą Władczynię Żywiołu.
Baltazar, czując ciężar na powiekach, ostatkami świadomości
zamroczonej przez sen, przypominał sobie dzień, gdy po raz pierwszy
spotkał Tullię. Pamięć o tym nie wyblakła ani trochę, jakby
zdarzyło się zaledwie wczoraj. W końcu, przechodząc płynnie
od świadomych wspomnień do wyjątkowo realistycznego snu, ujrzał
tamten dzień raz jeszcze.
Czy to będzie osobną historia, tylko dla czytelników bloga, czy może jest to początek do tomu drugiego „Rady ognia"?
OdpowiedzUsuń