Samotny ptak - jeden z ostatnich, które przez nieuwagę pozostały w tej okolicy - leciał nisko, rzucając długi cień wszędzie tam, gdzie się znalazł. Spalona od bitewnej pożogi ziemia dymiła z lekka, zasnuwając otoczenie zwiewnym, lecz dostrzegalnym obłokiem gryzącego dymu. Czarny duch przestworzy mknął na swych skrzydłach, obserwując z bezpiecznej odległości zgliszcza jakie pozostały z małej osady. Choć był tylko zwierzęciem, ptak instynktownie wiedział, że nie jest to dobre miejsce. Mijając zwłoki Wetromów i Oekletho, niektóre świeższe, inne noszące już pierwsze ślady rozkładu, czuł telepanie swego małego serduszka, gdy próbował co sił odlecieć dalej. Zdewastowane ruiny małej mieściny Ludzi nie nadawały się na schronienie, a wszechobecny odór śmierci zwiastować mógł tylko najgorsze. Ptak leciał długo; skrzydlaty świadek okropieństw, których nie mógł rozumieć widział ślady okrucieństwa istot rządzących tym światem. W końcu, głodny i zmęczony, przycupnął na jednym z nieco wyższych murków. Kracząc kilkakrotnie, obserwował stamtąd scenę, mającą miejsce nieopodal. Ptak nie czuł osobistego zagrożenia. Przyglądał się jedynie bez zrozumienia, jak istoty odpowiedzialne za wszechobecne zniszczenia, toczą ze sobą bój. Nie przerażał go huk wystrzałów, czy krzyki umierających. Nie dlatego jednak, że był dzielny, ani nawet nie przez to, iż już kilka razy widział walki istot inteligentnych. Czarny ptak zwyczajnie ogłuchł, pozbawiony słuchu przez pobliską mu eksplozję, która cudem nie zabiła go kilkanaście dni wcześniej. Nieświadomy zagrożenia, biernie przyglądał się zajściu, regenerując siły.
Walczący nawet nie zauważyli cichego obserwatora, zbyt skupieni na sobie nawzajem, aby zwracać uwagę na takie drobiazgi. Liczyło się tylko starcie, krew pulsująca w głowie, adrenalina przemierzająca najskrytsze zakamarki organizmu. Walka o jeszcze jedno uderzenie serca, jeszcze jeden oddech. Obie strony robiły to – w ich wyobrażeniu – w imię wyższej sprawy. Po jednej stronie Oekletho, zjednoczeni wolą swych potężnych władców, walczący na rozkaz Pary Królewskiej. Po drugiej żołnierze Federacji Wetromów, Ludzie toczący bój o własne ziemie i odparcie napastnika. Kryjąc się pośród zgliszczy, ostrzeliwali swoje pozycje.
Zbłąkany pocisk trafił jednego z dwóch stojących jeszcze na nogach Wetromów, przeszywając jego szyję na wylot. Pancerz nie zatrzymał kuli, momentalnie zalewając się tętniącą krwią ofiary. Baltazar przerwał ostrzał, patrząc na śmierć człowieka, którego poznał zaledwie kilka dni wcześniej. Osunął się, oparty plecami o mur w tym samym momencie, gdy ciało towarzysza dosięgnęło gruntu. Oczy żołnierza zgasły, zupełnie jak wiara Baltazara w sens rozkazu jaki otrzymał.
Ścisnął oburącz karabin i pochylił głowę nisko, by ostrzał prowadzony przez Oekletho nie miał szans go dosięgnąć. Spojrzał po martwych członkach oddziału. Nie wszystkich dostrzegał, wielu z nich spoczęło w miejscach niedostępnych obecnie dla jego wzroku. Każdego jednak potrafił zlokalizować z pamięci. Tak samo jak rozmieszczenie żołnierzy, czy raczej wojaków Oekletho, zasypujących jego pozycję gradem pocisków. Te prymitywy nie mają niczego wspólnego z prawdziwymi żołnierzami, pomyślał z gniewem. Nie mógł jednak odmówić skuteczności ich taktyki zalania przeciwnika swoją masą. W tamtej chwili nie miał już wątpliwości – jeżeli chce wyjść z tego żywy i mieć choć cień szansy na realizację nadrzędnego celu, musi porzucić inne wytyczne. Szczególnie te, które zabraniały mu się ujawniać, do czasu zlokalizowania celu.
Stawiając wszystko na jedną kartę – i doskonale wiedząc, że jest to as – przerzucił pas od karabinu przez ramię, zwalniając obie ręce. Odtworzył w myślach zapamiętane pozycje wrogów. Skupił swoją wolę. Czuł moc dobywającą się z głębi jego ciała.
Wszystko stało się w ciągu kilku szybkich uderzeń serca. Oślepiający, gwałtowny błysk wielokrotnie jaśniejszy od tutejszej gwiazdy, na ułamek sekundy zalał falą światła wszystko wokół. Rozbłysk miał miejsce kilka metrów nad ziemią, docierając do oczu większości wrogów Baltazara. Nie zwlekał. Żołnierz Federacji wyszedł zza swojej kryjówki. Jedną ręką stworzył przed sobą barierę utkaną z mocy Żywiołu Ognia, wyglądającą jakby stworzona była z nakładających się na siebie, świetlistych pasm energii, w kolorze czerwonym. Drugą dłoń Baltazar wystawił przed siebie, posyłając z niej w kierunku Oekletho deszcz ognia. Płomienne kule o średnicy kilkunastu centymetrów mknęły z olbrzymią prędkością, zostawiając za sobą szybko niknące smugi i rozgrzane powietrze. Część poleciała prosto, inne – kierowane wolą Baltazara - wzbiły się w górę tylko po to, by spaść na wątłe sylwetki pod innym kątem.
Żar bijący od miejsc, w które uderzały ogniste pociski wzniecał lokalne pożary. Już po chwili skwierczenie ognia i swąd palonego mięsa były wszystkim, co pozostało po oddziale wojaków Oekletho.
Wetrom opuścił ręce, dopiero po chwili nieco rozluźniając mięśnie na całym ciele. Nikt nie przeżył, był tego pewny, lecz z przezorności wciąż zachowywał czujność. Chwycił znów w dłonie karabin i ruszył powoli przed siebie. Chrzęst kamieni pod butami sygnalizował każdy jego krok. Minęły jedynie sekundy nim dotarł do pozycji, które zajmowali przeciwnicy. Ich zwęglone ciała w wielu miejscach płonęły, a sprzęt, którego używali w większości stopił się i nie nadawał do ponownego wykorzystania. Chyba nieco przesadziłem, pomyślał Baltazar z nieodpartym wrażeniem. W chwili, gdy naszła go myśl, że mógł któregoś oszczędzić i przesłuchać, usłyszał cichy szelest w pewnym oddaleniu. Bezbłędnie ocenił odpowiedni kierunek do wymierzenia lufy, ale zauważył jedynie odlatującego, czarnego ptaka. Z kamienną miną opuścił karabin, pozwalając by ponownie zawisł na ramieniu. Poprawił przewiązaną na głowie bandanę, po czym znów wziął w obie ręce swoją broń i ruszył dalej, już nieco szybciej.
Starał się zachowywać czujność, choć przychodziło to z trudem. Przemierzał ruiny miasta, lecz myśli zaczęły błądzić wokół ostatnich wydarzeń. Rozmyślał o wojnie.
To nie była pierwsza misja, na którą Federacja wysłała Baltazara Joe w ramach Inwazji Oekletho. Konflikt, który niecały rok temu rozpoczęła Para Królewska nabierał na sile z każdym tygodniem. Dla wszystkich tych, którzy choć trochę interesowali się polityką Sektora Federacji jasne było już od pewnego czasu, że to nieunikniona wojna. Fyrius z Boom i jego życiowa partnerka, Mynera z Kondu, pojawili się nagle, wprowadzając w osłupienie Federację. Jako gatunek, Oekletho zawsze podporządkowywali się najsilniejszym, rzadko kiedy jednak którykolwiek z nich dysponował potęgą wystarczającą, by władać więcej niż jednym układem planetarnym, zasiedlonym przez tę rasę. Fyrius i Mynera zmienili to, w okamgnieniu jednocząc kolonie pod swoim sztandarem. Prawie każdy z Namiestników oddał im pokłon, gdy tylko w brutalny sposób dowiedli, do czego są zdolni. Nieliczni, którzy odmówili wsparcia pierwszemu od stuleci Królowi, zostali szybko zastąpieni przez bardziej pokornych. Już dwa miesiące po zaistnieniu na politycznej arenie sektora, Fyrius i Mynera władali zjednoczonym imperium, sięgając wzrokiem znacznie dalej. Dotąd poprawne stosunki między Federacją i światami Oekletho, praktycznie z dnia na dzień zmieniły się w krwawą, bezwzględną rzeź.
Baltazar nie od razu wstąpił do wojska, choć od pierwszych dni Inwazji Oekletho miał taki zamiar. Gdy wybuchła wojna, był jeszcze Nowicjuszem Rady Ognia, uczniem utajnionej przed społeczeństwem organizacji, zajmującej się przejawami Żywiołów na terytorium Federacji Wetromów. Jako osoba pobierająca wciąż nauki, Baltazar nie uzyskał pozwolenia od Mistrzów Rady na udział w wojnie. Choć wiedzieli oni, do czego jest zdolny i jaką mocą włada, nie chcieli pozwolić by nieprzeszkolony do końca, bardzo butny – jak go określono w pewnym momencie - podopieczny zajął miejsce pośród wysłanych na wojnę Mistrzów, wspierających regularną armię Federacji. Ojciec Baltazara, pełniący istotną funkcję w Radzie, okazał się w tym względzie szczególnie nieprzejednany, widząc raczej dla syna rolę w strukturach organizacji, niż niepewny los na wojnie. Baltazar jednak nie posłuchał.
Miał świadomość, że potęgą przewyższa większość znanych mu Władców Żywiołu. Brakowało mu jeszcze praktyki, ale nadrabiał to wrodzonym talentem i intuicją. Znał swoje zdolności i wiedział, jak wiele może osiągnąć, w czym utwierdzali go sami Mistrzowie Rady, jeszcze przed wojną wielokrotnie wychwalając jego postępy w poznaniu teorii i jej praktycznego użycia. Wygrywał wszystkie pojedynki z innymi nowicjuszami i Mistrzami, przegrywając tylko wówczas, gdy przeciwnik zastosował wyszukany fortel, którego Baltazar jeszcze nie znał. Przy ponownym starciu sytuacja się jednak nigdy nie powtarzała. Nieoficjalnie wskazywano go jako potencjalnego kandydata do tytułu Wielkiego Mistrza Rady Ognia, w dalszej przyszłości. I choć Baltazarowi bardzo podobały się opinie, jakie o nim mieli członkowie Rady, wraz z wybuchem wojny co innego zawładnęło jego myślami. Za nic miał perspektywę błyskawicznej kariery w hierarchii Rady Ognia. Całkowicie oddał się temu, co było dla niego najważniejsze – Federacji. Ludzkości.
Baltazar był patriotą całym sercem. I nie wyobrażał sobie, by miał znajdować się teraz w innym miejscu, jak nie na polu walki między jego ukochaną Federacją, a zagrażającymi im, zdradzieckimi Oekletho.
Mijały minuty, a wraz z nimi gruzy jednych budynków, zamieniały się w inne. W międzyczasie Baltazar ominął dwa patrole najeźdźcy, starając się unikać niepotrzebnej uwagi. Gdzie nie spojrzał, widział tylko zniszczenia. Szkielet miejscowości porażał wszechobecną śmiercią i stratą.
Ilu naszych tu zginęło? Kilka tysięcy? Baltazar zatrzymał się na chwilę, patrząc na ciało Wetromki zawisłe na ramie okiennej, w jednym ze zdewastowanych budynków. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat. Dłonie silniej zacisnęły się na karabinie. Cholernie mało.
Nagły dźwięk zwrócił uwagę Baltazara. Od razu rozpoznał w nim głos jakiegoś Oekletho, krzyczącego piskliwie coś w swojej mowie. Nie od razu ruszył w kierunku skąd dochodził. Nasłuchiwał czy ktoś odpowie krzyczącemu, lub czy cokolwiek zdradzi, o co tamtemu mogło chodzić. Z tonu wnioskował, że był to rozkaz. Baltazar wciągnął głębiej powietrze. Wiedział, że jest w okolicy, do której mieli dotrzeć wraz z oddziałem.
Misja nadal obowiązuje, Baltazar uśmiechnął się półgębkiem. Szkoda chłopaków, nie musieli tak ginąć. Mogłem sam to załatwić. Zadbam by ich śmierć nie była tylko kolejnymi statystykami strat. To dla was!
Baltazar ruszył w kierunku wzniesienia i niemal całkowicie zniszczonego budynku, który się na nim znajdował. W głębi serca zdusił cichy głos, mówiący kpiąco: „nie dla nich to robisz, a dla siebie! Chwała przypadnie tobie, niech wszyscy wiedzą co potrafisz”. Nie chciał tego przyznać przed samym sobą, ale ten tłumiony demon pychy, przyjemnie łechtał jego ego. Z resztą tego właśnie było mu teraz potrzeba. Odrobiny wsparcia, krztyny otuchy. Obietnicy zwycięstwa i chwały. Pełen sił wdrapał się bezgłośnie na wzniesienie i schował za niewysokim murkiem stanowiącym dawniej ścianę tego budynku. Miał stąd dobry widok na to, co rozgrywało się nieco poniżej, najwyżej sto metrów od niego.
Cel dostrzegł oczywiście już wcześniej, nim nawet dotarł na wzniesienie. Nie sposób było przeoczyć tak monstrualnych rozmiarów obiektu, nie pasującego wyglądem do niczego w zasięgu wzroku. Zwieńczona u góry jakby ogromnym, rozłożystym parasolem konstrukcja, przypominała kopułę o wysokości niemal stu metrów, okręconą ze wszystkich stron mechanizmami, identycznymi z klasycznym napędem gąsienicowym. Baltazar dobrze wiedział, że pod ziemią zakopana jest druga połowa maszynerii, zakończona na samym dole składanym, energetycznym wiertłem. Mobilne centrum dowodzenia Oekletho, było pojazdem, a jednocześnie gniazdem dla całej armii.
Baltazar westchnął cicho, analizując to co widzi. Parasolowate zadaszenie w rzeczywistości stanowiło powód, dla którego wysłano tutaj mały oddział. Wzmocniona konstrukcja rozłożystej osłony nie tylko tworzyła doskonały kamuflaż, zapewniając tym samym centrum dowodzenia niewykrywalność przed skanem satelitarnym. Była też wytrzymała na tyle, by z powodzeniem znieść nawet cięższy ostrzał z orbity. Rzadko którą maszynę stworzoną przez Oekletho, gatunek ten wykonywał z taką pieczołowitością. Jednak i ona miała słabe punkty. Baltazar wiedział, że cokolwiek zamierza zrobić, musi się pospieszyć. Położenie centrum dowodzenia wroga mogło zmienić się w każdej chwili – wystarczyło, że namiestnik kolonii znajdujący się gdzieś wewnątrz opancerzonej, zakopanej do połowy kuli, wyda odpowiedni rozkaz. Nie więcej niż minutę później, pojazd byłby gotów do drogi, przy użyciu otaczających go zewsząd układów gąsienicowych. Sama kula jednak pozostałaby w niezmienionej pozycji, za sprawą skomplikowanych mechanizmów, stabilizujących ją względem powierzchni planety. W przypadku odkopania dolnej części konstrukcji, misja Baltazara byłaby z góry skazana na porażkę.
Wokół oczyszczonego naprędce placu, dookoła zakopanego mobilnego centrum dowodzenia, krzątało się wielu wojaków Oekletho. Setki, jeśli nie tysiące znajdowały się wewnątrz, a towarzyszące im pojazdy naziemne i kilka posadzonych obecnie, lekkich machin latających, utrzymywano w ciągłej gotowości. Baltazar przyglądał się przez dłuższą chwilę sytuacji. Starał się zapamiętać powtarzające się trasy patroli, które dostrzegał. Odnotowywał w pamięci rozmieszczenie wieżyczek obronnych na kadłubie samego centrum dowodzenia, analizował które pojazdy wroga będą stanowiły największe zagrożenie. Jakkolwiek nierealne w wykonaniu wydawać się mogło zadanie, które otrzymał wraz ze swym oddziałem, nie zamierzał zrezygnować. Dopóki ta konstrukcja znajdowała się w tej okolicy, siły Federacji nie mogły przeprowadzić kontruderzenia, nie ryzykując przy tym dużych strat własnych. Wróg miał kilkakrotną przewagę liczebną. Jak na wszystkich polach bitew w tej przeklętej wojnie, pomyślał Baltazar.
Oczami wyobraźni widział już swój szaleńczy atak na górującego nad nim molocha – gniazdo wypełnione Oekletho. Serce całej operacji tego gatunku na tej planecie. Baltazar uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że to będzie największe wyzwanie, jakiego do tej pory się podejmował.
– Ciągle podnosisz poprzeczkę, co? - powiedział cicho sam do siebie, zerkając w stronę grupy nieprzyjaciół przy trzech pojazdach kołowych.
Tam zacznę. A dalej się zobaczy, dodał w swoich myślach. Tak, to dobry plan.
W chwili, gdy Baltazar chciał przystąpić do pierwszej części swoich zamiarów, stało się coś czego się nie spodziewał. Pośród ruin, nieopodal swojej pozycji, dostrzegł ruch. Cień, który przemknął po ścianie zawalonego budynku zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Baltazar Joe obserwował to miejsce jeszcze przez chwilę, nie dostrzegając jednak niczego więcej. Intuicyjnie zacisnął mocniej dłonie na karabinie, wytężył zmysły.
Czuł tę obecność. Wzrok przynosił tylko widok pustych ruin. Słuch niósł echo głosów Oekletho i świst wiatru w pozbawionych życia skorupach budynków. Przezornie przygotował się do osłonięcia ciała barierą mocy Żywiołu, gdyby został nagle zaatakowany. Nic takiego nie nastąpiło. Mijały sekundy, zmieniające się w minuty, a on czuł jedynie obecność obserwującą go. Był gotów zareagować natychmiast.
Ręce same wycelowały broń w miejsce, w którym kilka kamieni osunęło się po pobliskim gruzowisku, najwyżej cztery metry od niego.
– Wyjdź – rozkazał na tyle cicho, by mieć pewność, że Oekletho poniżej nie usłyszą go, ale też tak zdecydowanie, jak tylko potrafił.
Nikt jednak nie pojawił się w miejscu, w które celował.
– Przecież zrobiłam to już jakiś czas temu. - Baltazar poczuł zimny dreszcz na karku, słysząc za sobą kobiecy głos.
Odwrócił się jak poparzony, odruchowo kierując broń w postać kucającą przy murku, półtora metra od niego. Szybko sam przykucnął ponownie, by uniknąć zauważenia.
Baltazar od razu ściągnął palec ze spustu, rozpoznając w niespodziewanym towarzystwie przedstawicielkę jego gatunku. Wetromka nosiła także pancerz podobny do jego. Choć jej egzemplarz przypalony był w kilku miejscach, z łatwością można było rozpoznać insygnia Federacji Wetromów i rangę oficerską, jaką jej nadano. Baltazar nie miał wątpliwości. Tak samo jak on, była dziką, podległą bezpośrednio dowództwu Federacji. Bardzo młodą Władczynią Żywiołu, dopiero niedawno zostawiającą za sobą próg dorosłości.
– Opuść tego gnata, bo sobie zrobisz krzywdę – kobieta spojrzała na Baltazara, poprawiając nachodzącą jej na oczy grzywkę. Po bokach głowy, jej brązowe włosy były wygolone prawie na łyso, tworząc szerokiego irokeza. - No co jest, co się tak gapisz?
Baltazar opuścił karabin, i zmarszczył czoło w zastanowieniu. Jej obecność mogła znaczyć wiele różnych rzeczy. A już na pewno wszystko komplikowała. Jakby mało miał na głowie. Dam jej szansę, pomyślał. W końcu zdołała mnie zajść, a to nie byle co. Może okazać się przydatna.
– Zidentyfikujcie się, żołnierzu – powiedział poważnie.
– Ha! - kobieta parsknęła śmiechem. - Zluzuj gościu, nie jesteśmy w bazie. Tu w każdej chwili można dostać kulkę. Naprawdę chcesz, żeby twoje ostatnie słowa brzmiały „zidentyfikujcie się”? Proszę cię!
Baltazar mimowolnie uśmiechnął się półgębkiem. Nie odpowiedział nic.
– Widzisz, od razu lepiej! - Okrągła, zabrudzona twarz Wetromki wyrażała zadowolenie. - Jestem Tullia O`Hara. Sierżant, Drużyna Gamma, Pierwszego Pułku Wojsk Specjalnych Federacji. Po oznaczeniach widzę, że jesteś z tego samego pułku.
– Tak, Drużyna Omikron. Porucznik Baltazar Joe. Zwany też Żołnierzem Joe. - Baltazar odruchowo uniósł nieco podbródek oczekując, że jego rozmówczyni będzie wiedziała, kim jest.
– Nie słyszałam – kobieta wzruszyła ramionami. - Dobrze, że jesteście. Mamy Oekletho do sfajczenia. Gdzie reszta twojej drużyny?
– Cały pododdział zginął, zostałem tylko ja – Baltazar odpowiedział zimniej niż zamierzał, w odpowiedzi na tak rażącą ignorancję.
Tulia O`Hara patrzyła przez chwilę na twarz Baltazara, z zastygłą miną zobojętnienia. Dopiero po kilku sekundach westchnęła lekko, kierując wzrok na bok.
– Super – powiedziała. - Po prostu świetnie. Dobra, nic tu po nas. Spróbujmy jakoś się wydostać z tych ruin, a dalej...
– Czekaj! - Baltazar z trudem powstrzymał się od złapania ją za przedramię, gdy zauważył, że kobieta wstaje.
– Ale na co? - Obrzuciła go pretensjonalnym spojrzeniem. - Czekałam tutaj, bo wiedziałam, że przyślą kolejną ekipę. Problem tylko w tym, że to dziadostwo lada moment może się ruszyć. Nie mamy czasu by tu czekać na kolejne wsparcie, które też pewnie zmielą na wióry, nim tu dotrze.
– Technicznie wytyczne się nie zmieniły. Żyjemy, mamy potrzebny sprzęt, więc możemy jeszcze wykonać misję.
– Ty tak serio? - Tullia usiadła ciężko, opierając się plecami o murek. - Jest nas dwoje. Ich setki, albo tysiące. W sumie to na pewno tysiące. To debile, ale samą ilością nas rozniosą. W ogóle plan wysyłania tu małego oddziału, który miałby podłożyć bomby i rozpiździć wszystko był pomysłem szaleńca. Ale miał chociaż jakieś podstawy taktyczne, cokolwiek z logiki. Co ty myślisz, że jesteś jednoosobową armią? Nawet nie zbliżymy się do kadłuba, a te bombki, co nam dali, najlepiej zdetonować od środka. Bo masz jeszcze swoją, nie?
– Mam – Baltazar uśmiechnął się. - I tak właściwie, to może ładunki wybuchowe nie będą potrzebne.
– No to ciekawa jestem jak chcesz inaczej to rozwalić, geniuszu! - Tullia prychnęła.
– Zanim się zjawiłaś, miałem zamiar odprawić Rytuał i uderzyć w nich z całą mocą od frontu. W całej operacji chodzi o wyeliminowanie celu. A celem jest namiestnik Oekletho, który siedzi gdzieś w środku. Jeżeli zniszczymy wystarczająco...
– Zaraz, czekaj! Moment, bo nie nadążam! - przerwała mu Tullia, z kpiną na twarzy. - Rytuał?! Tu?! Teraz?! Do reszty cię powaliło? Potrzeba godzin żeby...
– Umiem to zrobić od ręki. Nie pytaj jak. Po prostu umiem – Baltazar odrzekł z pewnością w głosie. Poczuł na plecach znajomy dreszcz wywołany dumą.
Tullia przymrużyła oczy, wyraźnie myśląc nad tym, co usłyszała. Baltazar był pewny, że jego rozmówczyni zastanawia się właśnie jaka jest szansa, że mówi prawdę, a jaka, że zwyczajnie zmyśla. Dał jej na to czas. W ostateczności mógł jej przecież udowodnić swoja prawdomówność w tym temacie. To jednak okazało się zbędne. Tullia najwyraźniej dobrze odczytywała słowa i intencje innych, a przynajmniej tak uczyniła w tym momencie.
– No dobra... - powiedziała przeciągle, przenosząc wzrok gdzieś na ruiny. - Zdaje się, że wierzysz w to, co mówisz, więc nie mam powodów by w to wątpić. Niech będzie, spróbujemy. W końcu i tak pogodziłam się już ze śmiercią, zaciągając się do woja, więc jedna misja samobójcza w tę czy w tę nie robi różnicy.
Baltazar pokiwał głową z aprobatą. Niezależnie od jej decyzji, zamierzał spróbować. Wiedział że od tego zależą dalsze losy tego frontu. Z tą kobietą, Tullią, mógł spodziewać się większej szansy na sukces.
– Doskonale, więc zrobimy tak: - podjął niemal od razu – jak tylko odprawię Rytuał, wypuszczę na przodzie centrum dowodzenia...
– Chwila! - Tullia przerwała mu, przykładając palec do jego ust, wprowadzając tym w lekką konsternację. - Zamknij się na chwilę, panie ładny i posłuchaj! Powiedziałam, że spróbujemy, ale zrobimy to na moich warunkach.
– Podaj mi chociaż jeden konkretny powód, żeby...
– Bo jestem tu dłużej niż ty! Bo miałam czas, by zorientować się jakie mają patrole, kiedy gdzie kto idzie, obliczyć jaki kąt ataku posiadają punkty strzeleckie! Wiem którędy można próbować wejść. Wprowadzę nas do środka, jak dobrze pójdzie to bez wykrycia. Gorzej będzie już wewnątrz.
Baltazar zmrużył oczy w zastanowieniu. Ma rację, powiedziało coś w jego umyśle. Po co mamy się przebijać przez to wszystko, jeżeli ona może nas wprowadzić? Zaufała w moje zdolności. Może i ja powinienem zaufać w jej? W końcu z jakiegoś powodu dowództwo ją tu przysłało. No i przeżyła tych kilka dni, otoczona wrogami.
– Myślisz czy możesz mi zaufać? Bez obaw, nie takie patrole się omijało. Ciebie też przecież podeszłam jak dziecko! – powiedziała Tullia.
– Punkt dla ciebie – Baltazar uśmiechnął się, nie siląc nawet na ripostę. - Niech będzie, wprowadź nas do środka. Ale gdy już tam się znajdziemy, to ja dowodzę.
– O ile będziesz to robił z głową, to nie widzę przeszkód.
Dalsze kilka minut Tullia O`Hara i Baltazar Joe spędzili opracowując plan, według którego mieli dostać się do środka mobilnego centrum dowodzenia. Młodzi Władcy Żywiołu dobrze wiedzieli, jak irracjonalny jest ich pomysł. Zdawali sobie jednak sprawę, że ich powodzenie, powinno w dalszej perspektywie oznaczać zwycięstwo Federacji na tej kolonii. Oczywiście o ile Para Królewska Oekletko nie znajdzie wśród przedstawicieli ich rasy na planecie osoby zdolnej zastąpić namiestnika, którego Baltazar i Tullia mieli zamiar zgładzić. Bez przywództwa, masa wojaków Oekletho nie zdoła rzucić wyzwania zorganizowanym siłom Federacji.
Przyszła w końcu chwila, gdy wszystkie szczegóły zostały już omówione, każdy detal zaplanowany. Baltazar ruszył za Tullią. Przeciskali się pomiędzy ruinami ścieżkami, na które nawet nie zwróciłby uwagi, idąc samotnie. Nie był tak zwinny jak ona, nie skradał się tak dobrze. Mimo to, dzięki jej wytycznym i poddając się jej poleceniom, również i on zdołał ominąć patrol Oekletho. Już kilkanaście sekund później ze zdumieniem stwierdził, że zaledwie parę metrów dzieli go od bocznego wejścia do jednego z garaży, w których przechowywano część pojazdów towarzyszących centrum dowodzenia. Skulony przy gruzie, będącym dawniej częścią większego budynku, Baltazar czekał na sygnał od Tulli. Obserwował dwoje żołnierzy mijających ich pozycję, nieświadomych zagrożenia. Ich niewymiarowe głowy bujały się na pokracznych, chudych ciałach. Zwykli żołdacy Oekletho, uzbrojeni w lekkie karabinki przystosowane do ich fizjonomii i opancerzeni w cienkie, kompozytowe ochraniacze w newralgicznych miejscach, nie mieliby szans z dwojgiem Władców Żywiołu Ognia. Tullia poczekała jednak aż przejdą. Dopiero wtedy dała znak ruchem dłoni.
Już po kilku uderzeniach serca Baltazar i Tullia znajdowali się we wnętrzu mobilnego centrum dowodzenia. Od razu zrozumieli, że ich zadanie będzie jeszcze bardziej skomplikowane, niż zakładali. To jednak niczego nie zmieniało.
Nie było już odwrotu.
Grafika źródłowa pobrana z serwisu pixabay.com, wykonana przez użytkownika AdinaVoicu
Grafika źródłowa pobrana z serwisu pixabay.com, wykonana przez użytkownika AdinaVoicu
Wciągająca historia.
OdpowiedzUsuńHej, osobiście zupełnie zgadzam się z Twoim wpisem !
OdpowiedzUsuń